poniedziałek, 31 sierpnia 2009

coś się kończy, a coś zaczyna


Już mi ten koniec wakacji tak nie zwisa i nie powiewa. Mówiąc dokładniej i całkiem szczerze: wolałabym, by się rok szkolny jeszcze nie zaczynał. Mam też gorzką świadomość, że każdy początek roku, o ile by nie był odwlekany, zawsze bolałby podobnie. Nie ma więc co ronić łez, trzeba zakasać dziarsko rękawy i pokierować nieletnich do przedszkola (Frans ma katar, więc nie wiem, czy jutro powędryje...) za pomocą ojca oczywiście (mój maleńki syneczek w przedszkolu, jak on tam sobie poradzi, czy nie będzie płakał, czy go nie skrzywdzą, czy się odnajdzie, kwilę po cichutku wieczorami w ramię mężowskie, a on nieco głośniej wyzywa mnie od durnej baby, takie tam małżeńskie rozmówki...). No i siebie do pracy.
Dziś beztrosko korzystam jeszcze z czasu, leniwie sączę kawę na tarasie, chłonę strony kolejnych pozycji ze stosu na parapecie i szerokim łukiem omijam lokalny empik, księgarnie wokół i rozważam zablokowanie merlina.
Nic. Zmierzyłam dziś maluchy. I zdumienie moje było spore zauważywszy, że Zochura w ciągu niecałych dwóch miesięcy urosła o jakieś trzy centymetry. Francicho jakiś jeden, ale ta Zosia? Za rok wędruje do szkoły (oddział przedszkolny, NIC nie przyspieszamy póki nie każą). Kiedy to wszystko się wydarzyło, nie wiem. Patrze tak na te moje koleżanki licealne, które na placach zabaw łapią swoje dzieci na zjeżdżalni, albo pokazują, jak się lepi babki, i też mi to do moich obrazów nie pasuje. Jak to? Dopiero nerwowo przerzucałyśmy kartki podręcznika do chemii, albo rechotałyśmy głośno z językowych lapsusów niedowartościowanego nauczyciela PO (taki przedmiot w ogóle jeszcze istnieje?). A teraz pieluchy, mleko, ciąża, plac zabaw, kaszel, szczepienia, praca. Inne życie. Inne rozmowy. Inna jakość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz