czwartek, 23 kwietnia 2009

tuż przed (i zasnęła)


Po dwunastu godzinach na uczelni względnie w pracy (jak mi jeszcze kto powie, że nauczyciele mało pracują i hurrra, jaki to zawód dla leniwych, to jak nic wybiję kielochy CO-DO-JEDNEGO zgrabnym ciosem w paszczękę) mam jedynie ochotę upodlić się litrem kokakoli z dodatkiem wysokoprocentowym, względnie dobrym winem południowoamerykańskim. Jako jednakowoż osoba świadoma, ze slow food i zdrowym trybem życia (ehe, dwunastogodzinny tryb na wysokich obrotach, ehe) wysmarowanym niejako na czole, upadlam się litrem multiwitaminy i michą sałatki. No i stertą frytek. Dziś owe frytki poddając termicznej obróbce, oraz dorabiając niespiesznie fragment białkowy centralnego posiłku w ciągu dnia, doszłam do wniosku, że Sphinks zbankrutował z bardzo prostego powodu: ludzie nauczyli się robić shoarme po prostu. Jest to tak skomplikowane, jak budowa cepa. Mieso od kurczaka (najchętniej z nogi, gdyż biust okazuje się często za suchy) zatw curry i krótko smażę. Podaję z ryżem opcjonalnie z frytkami, acz rzadziej i męża mam ugotowanego, całuje mi stopy od spodu, powaga. Call me a master from now on. Mistrzem kuchni egipskiej...
Po kolejnej porcji jogi zauważam niejaki postęp, czoło w skłonie lekuchno przybliza się do kolan, co sprawia, że na cotygodniowe zajęcia biegnę wiatrem niesiona. Z prędkością światła.
I nie. Nie potrafię utrzymać porządku w samochodzie. Wygląda on trochę jakby tam się rozsypał cały wór z odzieżą. Przeważają swetry/bluzy, rozmiar 92 i 110, ale i kurtki xs i spodnie się by znalazły. I tony piasku i błota, no ale. Mam dzieci umówmy się. Względny ład utrzmuje się do kolejnej podróży (pięć minut? Dziesięć? Może kwadrans najwyżej...) i uważam za wysoce niestosowne tracenie czasu na sprzątanie. I mam. Lumpeks na kółkach (dziś wytagałam sztuk odzieży 7 i trzy zostały, gdyby się ochłodziło znienacka). I mam poukładane w samochodzie aż do rana, co daje rezultat rekordowy. Kilkugodzinny. Kto by się jednak bawił w takie statystyki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz