niedziela, 19 kwietnia 2009

druga niedziela wielkanocna


Armagedon świąteczny (o tak, były święta, ZALEDWIE tydzień temu na Boga) płynnie przeistoczył się w armagedon codzienny a za moment zaledwie zamieni się w armagedon przedsesyjny. Na uczelni wszyscy popadają w retorykę charakterystyczną dla zdesperowanych wykładowców, który mają przed sobą grupę niemrawych studentów, z których jedna trzecia kolejny raz nie zaliczyła testu ze słówek. Najczęściej powtarzanym w tej retoryce zdaniem, żeby nie nazwać tego sloganem, jest to, iż MOŻE FILOLOGIA NIE JEST DLA WAS, JEŚLI NIE POTRAFICIE NAUCZYĆ SIĘ SETEK SŁÓW NA PAMIĘĆ! (w dialekcie odpowiednim, obviously). Mogę nieskromnie uznać, że słowa te do mnie kierowane nie są, gdyż zaliczam wszystko na czas z nawiązką, czyli na czwórki raczej, słuchanie tego on a regular basis jest jednakowoż nieco deprymujące i, jakby nie patrzeć, lekko stresujące.
A w domu? Czas infekcji chwilowo zażegnany, antybol tylko u połowy nieletnich, mąż sprawujący nad młodymi opiekę wręcz wzorowo (a że łazienka nie na wysoki połysk, oh well), za dwa tygodnie majówka, stosuję metodę drobnych celów i nieodległych dystansów, to daje mi szansę na dotrwanie lata bez siwizny na skroniach i w ich okolicach.
-Mamo, a czy wiesz, że mam już chłopaka? - zagadnęła mnie znienacka przed spaniem Zosia - Piotr sie zdecydował i mnie wybrał!
-Jak to - odrzekłam zdumiona - on wybrał? Przecież to ty powinnaś wybierać.
-No tak,mamo, prawda, to przecież ja go wybrałam. - i mrugnęłyśmy porozumiewawczo do siebie.
-A Piotjuś ziabiejał Ziosi jowejet dzisiaj, bił niemiłi. - nieoceniony brat doniósł na szwagra z prędkością światła. Miłość nieletnich nie jest łatwa, prawda.
Padam z nóg po weekendzie, rany boskie, emeryturo nadejdź!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz