środa, 25 lutego 2009

chleb w maszynie dochodzi


Mąż po ekstrakcji zęba oddał się (oddalił raczej) w kierunku łoża. Nieletnie takoż, acz bez ekstrakcji. Ja natomiast, w oczekiwaniu na chleb, który dochodzi, błądzę w czeluściach sieci, nie zaglądają jednak tam, gdzie nie powinnam.
Zosia mnie zmusza wręcz do edukacji w kierunku czytelniczym, by mogła tę umiejętność posiąść i nie czekać na łaskę rodzicieli. Zaczynamy więc naukę czytania (ona ma cztery latka, z hakiem, jest maleńka, dopiero te swoje niecałe trzy kilo światu pokazała...).
Franek natomiast:
-jećtem majeńćtfem twoim mamuciu, a ty jećteć mamą-tandurziciom.
nie, on nie lubi Kubusia Puchatka, on żyć bez niego nie potrafi (maglujemy obecnie, nie bez mej uciechy i ku zadowoleniu, Chatkę Puchatka, poznaliśmy Tygrysa), o zaśnięciu mowy nie ma.
Po południu natomiast, wzorem siostry, która ostatnio nie przestaje mnie zadziwiać swą grzecznością (tfu, ekhem, na psa urok!), powrotem subtelnym, acz zauważalnym, dzięwczęcości w zachowaniach i ubiorach (sukienki bywają fajne, bo się kręcą) i samodzielnością (ta noc na przykład u prababci, ona nie sypia poza domem on a regular basis, nie), ten Franek więc (który grzeczny nawet nie bywa, psotnik i nicpoń), wracając do tematu, ubrał dziś sukienkę siostrzaną i tańczył, opowiadając, iż ma na sobie tunikę (siłą zdejmowaną przed wyjściem do kościoła).
Ash Wednesday, so to say... ciągle jestem głodna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz