wtorek, 9 lutego 2010

having the time of my life


W sumie rzec można, że odpoczywam. Larsson wchłonięty, z rozkoszą rozchyliłam świeżutko nabytą Oates wwąchując się w farbę drukarską i znów czytam.
Owszem, nieco mnie przytłaczają zaciśnięte na mojej szyi dwie pary rąk i oplatające mnie cztery nogi i kłótnia, czyją mamą jestem bardziej, mam wrażenie, że ten niespełna już miesiąc poczynił trochę spustoszenia w naszej, tak zwanej, rutynie. Przedszkole czterech miesiącach to przedszkole od początku dla Franka w zasadzie. Odmawia konsekwentnie powrotu do placówki. Zosia natomiast liczy dni, doczekać się nie mogąc.
W tej perspektywie dziecko numer trzy na sporą chwilę jest zawieszone. To tak w kontekście notki poprzedniej. Po prostu odwiesiłam opcję never, nic więcej.
Z pewną niecierpliwością posyłam dzieci do łóżek licząc na chwile (dwie, trzy może) dla siebie. Mąż, jak pogotowie, miał spędzać z nami czas, a jeździ zważąc drzewo, zjeżdżając, robiąc zakupy, naprawiając drzwi, zawożąc cośtam komuśtam, w efekcie - głównie go nie ma, nie, nie robi mi to różnicy W OGÓLE.
Odpoczywam. Przecież odpoczywam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz