czwartek, 12 kwietnia 2007

godziny szczytu


Przychodzi godzina kryzysu. Codziennie. Tak o piętnastej trzynaście mniej więcej. I siedemnaście sekund, żeby być dokładnym. I od tej godziny bez kija nie podchodź i mąż wracaj natychmiast, bo najchętniej trzasnęłabym drzwiami i się w lesie ukryła na najbliższe trzynaście godzin.
Dziś godzina zero też nadeszła, tylko dziś nie mogę lamentu podnosić mężu wracaj, bo mąż na drugim krańcu kraju i ni go widu ni słychu. I co, noż chba pójdę plewić pigwę, co  mi zaplecze ogrodu porasta, rano szalałam z cebulkami, ale aż boję się jutra, bo jutro też pryska daleko i wróci pociągiem. Ludzie, ja tu wszystkich po kątach porozstawiam. Musztra jak w szkole z internatem sióstr niech im tam będzie szarytek.
Łeb mi pęka. Franek jako, że chłop coraz większy - płacze głośniej. Zosia, jako że ma szlaban na słodycze, marudzi donośniej. Rarunku, bo oszaleję. Idę na dwór, tam płacz jakoś się rozlezie po przestrzeniach, tu się od murów naszych czterdziestometrowych odbija i wraca rykoszetem, jest podwójny i matko jedyna zaraz nie wytrzymam!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz