niedziela, 1 kwietnia 2007

.


Koncówka tygodnia mogła się źle skończyć, wdowieństwem nawet, bo byłam tak zmęczona i wściekła przez to, że mąż nieomalże życie z mych rąk by stracił.
No bo kto, dzieci nie skrzywdzę przecież.
Ale było widać, że gromy ciskam, z oczu chyba szły i już o dziewiętnastej w piątek usłyszałam: ubrać się i dzieci, żeby siary nie było, wyjeżdżamy.
A był to dzień kwarantanny ospowej dwudziesty, czyli przedostatni, i nie chciałam, by właśnie wtedy coś się wydarzyło, więc kolejny powód do przestępstwa miałam, bo przecież nie myśli ten mój mąż, czy co?
Ale on zabrał nas do miasta do Bowaru nowego starego i dał mi uwaga uwaga godzinę, bo już o dwudziestej pierwszej zamykali...
No i wydałam ponad stówę na książki...
W tym poradnik, jak pokochać ogród (bo ja, tak szczerze mówiąc, to nie cierpię w ziemi grzebać. Ale dziś nabyłam dwie donice urody przecudnej - drewniane beczki, oraz cztery doniczki lawendy i wydałam na to koszmarne pieniądze, ale mąż jest hojny, bardzo hojny, na wiele się zgodzi, bym tylko pokochała ten ogród. I teraz dzieki tej lawendzie mam prawie Prowansję na tarasie...).
A dzieci i tata spali w samochodzie w centum miasta.
Wczoraj byli goście i dziś przyjechała mamusia, co to odwiedza mnie rzadziej niż teściowa, a ma do mnie 12 kilometrów, w przeciwieństwie do teściowej, która ma ponad trzysta. Pociągiem.
A dziś pochłonęłyśmy z Zosia i przyjaciółką mą podróżniczką, co nas chce dla prawie Milanu zostawić, pół arbuza i to już naprawdę był piękny koniec weekendu. Baterie podładowane, nastrój lekko lepszy, kieliszek wina obok, dzieci śpią, ospy nie ma.
Żyć nie umierać!
Czego wszystkim życzę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz