sobota, 16 stycznia 2010

na końcu świata

Powinnam się uczyć. I nawet miałam względne warunki - kawa, wcześniej śniadanie do łóżka przygotowane i podane przez tę niby_podlejszą progeniturę (dzień z tych parzystych - harmonia, ład i zen) ale mąż mnie na manowce chciał i z ciastem na talerzyku zaprosił na projekcję powtórki "Kobiety na końcu świata". Początek był zabawny, choć Boliwia, bieda i przemoc. Ale hiszpański, powtórki, śmiałam się, że mam przyjemne z pożytecznym... a następnie nastąpiły zapasy w stylu wolnym, jakiś koszmarny facet zaczął okładać na oczach ubawionej setnie widowni żądnej igrzysk (na chcleb raczej brakuje) kobietę, tłukąc ją niemiłosiernie, rozbijając głowę o kant futryny i tarmosząc po ziemi za warkocze, rozbiwszy na niej wcześniej plastikowe krzesło w drzazgi. Reszty nie widziałam, wibiegłam z pokoju rozpłakana z emocjami, o których nie miałam dotąd pojęcia. Miałąm ochotę wrzeszczeć, że jak mogą tak patrzeć bez reakcji, jak mogą to pokazywać, jak mogą akceptować krew ciurkiem kapiącą o jedenastej w południe. Tylko do kogo miałam krzyczeć? Kto mógłby zareagować? I tak - ani nauki, ani kawy, okradkiem zduszony szloch i refleksja na blogu i bezsilność i jakieś mętne wspomnienie pojęcia "relatywizm kulturowy" na którymś tam roku socjologicznych studiów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz