poniedziałek, 25 stycznia 2010

znak czasu


Jako,że skończyłam pomyślnie sesję, podczas gdy inni zaledwie ją zaczynają, skończyłam semestr (chciałam napisać sezon i może wcale dalekie od prawdy by to nie było) trzeci ze skutkiem wielce zadowalającym, udałam się do sieciowego sklepu powiedzmy, że księgarskiego i wydałam fortunę. Miesięczne stypendium. Powiedziałam panu z obsługi, że jeśli natentychmiast nie doprowadzi mnie do Szymborskiej (a kierowałam się z pytaniem już z naręczem woluminów) to narazi moja familię na szybkie acz niechybne bankructwo. Oczywiście po drodze od Szymborskiej stosik na mym przedramieniu urósł o Stuhra historie rodzinne. Ten sam pan, który litościwie wskazał mi drogę do Szymborskiej, podliczał mnie przy kasie, pocieszając, że wybrałam same dobre rzeczy (wiem, tyle to ja sama wiem, staram się).
Także stos na parapecie kudowskiego mieszkania, które zajmuję, wzbogacił się o Larssona, Struhrów, Mikołajka, podczytywanego dzieciom z wdzięcznością, że są tak łaskawe, że mogę studiować i osiągać względne sukcesy, Wielkie nadzieje i Portret Doriana Grey'a.
Teraz czytam, chłonę, wącham świeży druk, głaszczę i dopieszczam szeleszczące paginy i delektuję się.
A dziś mija siedem lat (konkretnie właśnie w tej chwili, to było chyba o 17.30 w lokalnej mi wtedy parafii) od kiedy mój mąż i ja przed Bogiem i ludźmi obiecaliśmy sobie wieczność. Wzrusza mnie ta myśl niezmiennie od siedmiu lat. Od siedmiu lat (a w zasadzie od niemal dwunastu) każdego dnia kocham cierpliwiej i mocniej. Dojrzalej i szaleniej jednocześnie. W pełni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz