czwartek, 10 lutego 2011

fryzjer


Po siedmiu miesiącach udałam się do mego ulubionego miejsca wypoczynku - fryzjera. Wyszłam zadowolona, balejaż jak sie patrzy! Po fryzjerze w te pędy do domu, bo toczy nas niezmiennie wirus, wczoraj padło na męża, a wiadomo - facet chory - armagedon w chacie. Więc lecę ogarniać, poić, studzić, doglądać, przykryć i przytulić, wyprowadzić psy (bo mamy pod opieką półrocznego haskiego sąsiadów, oprócz wyprowadzania przypadło nam również sprzątanie, niewątpliwie niewymownie przyjemna czynność, prawda) i zagrać wplanszówkę. O fryzurze zapomniałam.
A dziś na uczelni, pojechawszy po wpis z tego i owego spotkałam kolegę, który spojrzawszy na mnie i dzieci, też przetoczone przez stos mikroorganizmów chorobotwórczych, powiedział: Ty wyglądasz znacznie gorzej niż one, one to okazy zdrowia, Ciebie musiało wymęczyć. (wyczucie, do licha, ma facet niebywałe)
Nie wiem, kiedy znów pójdę do fryzjera, skoro zdrowa i nietknięta jelitówką, ze świeżutką blond czuprynką wyglądam chorzej niż te paskudki, pełne energii i zewnętrznego (wewnętrznego też, dobra) uroku.
No chyba, że opieka nad chorymi odejmuje mi zdrowia na oko???

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz