wtorek, 8 lutego 2011

jesteśmy


Gdzieś tak koło 9.34 łypnęłam lewym okiem (dioptrii +3) dojrzawszy nieład (ojtam) i dwoje nieletnich pod moją kołdrą. Dobrze jest, mlasnełam leniwie i odwróciłam się na drugi bok.
Od niemal tygodnia po rodzinie baraszkuje sobie beztrosko wirus jelitowy. W środę zaczęła ciocia moja najukochańsza, mając jeszcze złudne nadzieje, iż zaszkodziła jej skóka od pomidora względnie jabłka. W czwartek pałeczkę przejął mąż (to na pewno owoce morza spożyte wieczorem, kochanie). W piątek padła Zosia z wielkim hukiem, dosłownie ścieło ją z nóg, drzemała na kibelku z miską na kolanach. W niedzielę w nocy do chóru (a może haftującego koła gospodyń wiejskich??) dołączył Frans, a na południu, skąd wirusa zabraliśmy, teściowa. Guess who stayed alive? Tylko ja się ostałam i ponaddziewięćdziesięcioletni nasz kochany Dziadek. I teraz czekam - kiedy i mnie sieknie. Wczoraj na ten przykład najadłszy się bigosu wieczorem (moja teściowa robi pyszny bigos!!!) nękało mnie przeczucie, że to już. A to zaledwie obżarstwo. Albo dziś przed jedenastą, kiedy zaczęło mnie mdlić, już miałam nadzieję, że to przejdę, a tu chyba głód raczej, bo ciągle nie zdążyłam zjeść śniadania...nie wiem. Także o naszych feriach można powiedzieć wiele, nudno nie było.
Teraz ogarniam, pralka czerwona od intensywności prań, dom po tygodniu nieobecnośi przykryty równą warstwą kurzu, mam do napisania mini-research paper, wyjazd do centrum po kilka wpisów do indeksu, fryzjera jutro, także rozumiecie - wirus DOPRAWDY mógłby sie zlitować i albo przyjść dziś, albo wcale.
Migawka:AZieleniec. Zosia na nartach, sezon drugi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz