piątek, 25 lutego 2011

żar z rozgrzanego jej ucha bucha


Jezu pęknę chyba ze złości i bezsilności i deadlinów i tego, że nie mam NIGDY chwili dla siebie (ale nie dla siebie, żeby popachnieć, tylko, żeby napisać pracę, kurdemol). Od tygodnia chucham i dmucham na Fransa, żeby ozdrowiał i poszedł do przedszkola cały i nieszczęśliwy, Zosia przełaziła ten katar i chyba wyszła obronną ręką, po czym poszli dziś na spacer, miało być krótko, było półtorej godziny, Frans wrócił z mokrą podkoszulką, śniegiem w gaciach i skostniałymi girkami. Szlag mnie trafi zaraz.
Po czym mąż udał się z radosnym "paaaa" do marketu budowlanego, a ja zostałam z dzieciokami (no przecież jestem matką, zaraz sobie naprawdę ulżę bluzgami, bo mi para z uszu, osiadając na szkłach okularów, widoczność ogranicza) i mam do napisania tę cholerną pracę i za godzinę jadę na zajęcia. (dobra, to "paaaa" nie było takie radosne, bo go ciut wcześniej nielekko opierdoliłam, MUSIAŁAM, sorry).
Upuściłam ciut jadu po polsku, to odejdę cichutko i spokojniej (przecież jestem matką) do opisywania zjawiska culture shock w języku anglosasów...
mać

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz