czwartek, 8 listopada 2012

jedziemy!

Weekend jawi mi się podróżowo (nie mylić z różowo), udajemy się bowiem na południe tuż po Zosinym popisie, przed którym artystka w ogóle się ponoć nie denerwuje, bo nie ma przed czym, been there, done it. Lepiej tak, niżby miała laremid na sraczkę przyjmować. Jedziemy więc świętować urodziny pradziadka, zabieramy karton rogali świętomarcińskich (czy, jak mawia córka, marcinkowskich) i ahoj przygodo, uwielbiam spędzać osiem godzin z dwóch dni w aucie (NOT). Za to cieszy mnie podany mi pod nos obiad i to, że ktoś cierpliwie poćwiczy z nieletnim czytanie (choć znów, ja nie czytam za niego, tylko czekam, aż sam dobrze odczyta, babcia poprawia, on powtarza, nie wiem, czy to dobrze).
Zabrałam się za zmianę garderoby, sandały nam już się w tym roku nie przydadzą, jako i letnie sukienki, i choć z głębi serca wydziera się gwałtowny szloch, nie ma miejsca na sentymenty w mojej szafie, która kipi, a która oferuje jednocześnie tak niewiele...
W ogóle mam taki syndrom wicia gniazda, sprzątam, układam, przestawiam i mebluję, ogarniam (i nie) porządek w chałupie i gonię pozostałych. Szkoda, że bez znaczącego powodu, ale nie można, prawda, mieć wszystkiego.


2 komentarze:

  1. No sprzątanie to nic fajnego, ale na szczęście niektórzy nie potrafią się do niego zmusić :D Na szczęście, gdyż dzięki temu mam pracę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. no szczęście dla Was! :) ja jeszcze mogę, ale nie wiem jak długo ;)

    OdpowiedzUsuń